• o mnie
  • galeria
  • MAMM
    • o Warsztatach
    • dla Firm
    • Zespół
    • English
    • Referencje
    • Blog
  • kontakt
  • english
Natalia Babińska
NATALIA BABIŃSKA
prev next

10 października 2018

Sporo czasu minęło, a wspominanie wojny wciąż czeka.

Było trochę pracy - pedagogicznej i artystycznej. Zagraliśmy Audycje w NOSPR i na Warszawskiej Jesieni, a potem pojechaliśmy do Sankt Petersburga. Ach, co to był za wyjazd! Prawdziwy dom Gogola. Spisałam sobie w sekrecie.

Obiecuję, że wrócę do spraw swoich krewnych z przeszłości. Już niebawem c.d.n.


23 sierpnia 2018

Parę dni upłynęło na formalnościach i zadaniach zawodowych. Warmię i Mazury zdążyłam opuścić, a słowa niniejsze wystukuję w gościnnym pokoju NOSPR. Katowice, ciepły, letni wieczór. Nie zacznę dziś o wojnie. Powspominam wizytę u wujostwa.

Więzi mają to do siebie, że trzeba je pielęgnować. Nie można wtargnąć w czyjeś życie powołując się na wody po kisielu i oczekiwać zwierzeń na pstryknięcie palcami. Poza tym - nieważne, jak malowniczo i dramatycznie potoczyły się losy rodzinne kilkadziesiąt lat temu - to już było. Najważniejsza jest teraźniejszość, to w niej ważą się losy, tu mamy pole manewru. Dlatego też na spotkaniu elbląskim zajęliśmy się teraźniejszością. I nie tylko - jak się okazało. Teraźniejszość naprowadza nas na przeszłość, a przeszłość objaśnia nam teraźniejszość.

Przy pysznym torcie malinowo-bezowym przypatrywałam się wujkowi Zbyszkowi, jak opowiadał o swojej firmie produkującej ekologiczne zabawki. Niezwykła energia, dziarskość i jednocześnie prostota i wrażliwość. Dryg do komenderowania, ale bez przesady. Przypominam sobie włosy wujka z młodości. Włosy... to po włosach prababcia Kazia rozpoznawała z daleka swoje dzieci. Bo miały "takie inne włoski". Te włosy ze strony pradziadka były rudawe i kręcone. Poza tym - wszyscy byli średniego wzrostu. Nie odziedziczyłam wzrostu i szkieletu po tej gałęzi rodziny, a moja córka Lila ze swoimi 173 cm wzrostu to już w ogóle. Za to - jak się okazuje - moja astma jest rodzinna. Wujek Zbyszek też ma astmę (chociaż nie narzeka) i jego mama, ciocia Jadzia - także cierpiała na astmę. Ona doświadczyła jednak znacznie więcej cierpień. To wszystko ograniczyło zapewne jej potencjał do działania, chociaż miała w sobie sporo energii. To w nią wdał się wujek Zbyszek. Ale ja myślę, że tak naprawdę to w pradziadka.

Z innych ciekawostek - ciocia dużo czytała i pozostawiła sporą bibliotekę. Miała też albumy ze zdjęciami, ale większość przepadła... Kilka zdjęć widziałam. Na jednym widać i ciocię Jadzię i moją babcię Henię. Siedzą na trawie. Babcia śmieje się beztrosko. Tak samo ja się śmieję i moja Lilka...



18 sierpnia 2018

Swoje przeznaczenie jeszcze przed 1939 rokiem spotkała ciocia Pola. Apolonia Roman wyszła za Bolesława Nadratowskiego, mężczyznę z zawodowym przygotowaniem (zdaje się - krawieckim) i z bratem dyrektorem szkoły. Brat dyrektor przyjechał do moich pradziadków z psami na polowanie... i skończyło się to upolowaniem bratowej. Młoda para złożyła śluby tuż przed wojną. Ciocia Pola posagu już nie otrzymała. Złowrogie pomruki wojny rzuciły cień na ciocię i jej męża. Bolesław - imię to okazało się wyrokiem dla młodych.

Wujek Zymek, czwarty z rodzeństwa, z nastaniem wojny osiągnął dojrzałość, w sam raz aby zdecydować o swoich wyborach i o tym, co słuszne, a co nie. Z kolei ciocia Jadzia wyrosła na przepiękną pannę, najładniejszą ze swoich sióstr, co zresztą wszystkie bez zająknięcia podkreślały, oprócz oczywiście samej zainteresowanej. Jutro jadę do Elbląga w odwiedziny do syna Jadwigi Romanówny, wujka Zbyszka. Dowiem się więcej i napiszę...

Pozostałe dzieciaki: Henia, Nina, Mirek i Lila rosły zdrowo, uczyły się, bawiły. Dom wypełniał radosny gwar dziecięcych igraszek, a prababcia przypatrywała się temu i uśmiechała... Prababcia, którą "trzeba było chronić" z powodu słabego serca i która lubiła pierniczki katarzynki. Ja tak samo mam wadę serca i uwielbiam katarzynki, szczególnie katarzynki w czekoladzie. Kazia jadła te bez polewy.

17 sierpnia 2018

Dziś pochylę się nad dziećmi pradziadków i ich losem aż do 1939 roku. 

Najstarszy Edmund, odpowiedzialny, z zacięciem do "dyrygowania" innymi, zazdrosny o matkę - rósł zdrowo, ucząc się najpierw w wiejskiej szkole i u prywatnego nauczyciela, a gdy skończył lat 11 - w gimnazjum w Mławie. Tam zdał maturę. Nie trzeba dodawać, że razem ze świecką edukacją wujek Edmund otrzymał wszystkie sakramenty po kolei, po bożemu, jak należy. Tyle źródła oficjalne. Nie wspominają one, że wujek pewnego dnia zorganizował z kolegami pochód pierwszomajowy. Chłopcy zorganizowali sobie jakieś emblematy partii robotniczej i poszli w miasto. To był akurat ten moment w historii, kiedy praktyki komunistyczne nie cieszyły się społecznym poparciem. Wybryk wujka (był to bez wątpienia żart) zaowocował wezwaniem ojca do szkoły. Akurat pradziadkowi ciężko było uwierzyć w wybryk syna. 

Po maturze wujek nie poszedł od razu do seminarium (może za sprawą swojej matki) tylko wybrał podchorążówkę. Po ukończeniu tej szkoły pozostał jeszcze przez jakiś czas w wojsku, nie czuł się jednak spełniony. Wreszcie zdecydował się na seminarium duchowne w Płocku i w 1933 roku rozpoczął sześcioletnie studia filozoficzno-teologiczne. Otrzymał święcenia w katedrze w Płocku w nieszczęsnym 1939 roku. Ledwo zaczął swą posługę jako wikary w Słubicach, wybuchła wojna. Co ciekawe, wujek bardzo spoważniał w tym seminarium, bo kiedy raz przyłapał swoje młodsze rodzeństwo: Mirka i Lilcię siedzących na drzewie i śpiewających niewybredną piosenkę "organista dziad kościelny..." to się wielce oburzył. Właśnie takiego wujka pamiętam: poważnego, eleganckiego, spokojnego. Nie dostrzegłam skłonności do rządzenia i drygu kapralskiego.

Druga dziecko pradziadków, ciocia Marynia, miała cechy wzorowej najstarszej córki: odpowiedzialnej, oddanej i z wielkim sercem. Nie wiem nic o edukacji cioci, ale zapewne skończyła to samo gimnazjum w Mławie, co wujek ksiądz - bracia i siostry babci (i babcia oczywiście też) mieli przynajmniej matury, rodzina zadbała o edukację, bez względu na lepsze czy gorsze czasy. Jednak w przypadku dziewczyny mniej liczył się zdobyty zawód, raczej umiejętności gospodarskie i przede wszystkim - zamążpójście. To były czasy, kiedy kobieta dotknięta staropanieństwem nie czuła się bynajmniej "wolna" i "niezależna". Brak męża oznaczał piętno, poniżenie, budził powszechną litość lub kpinę.  Gdy więc ciocia Marynia osiągnęła odpowiedni wiek, do domu w Wyszynach zaczęli przyjeżdżać kawalerzy. Jeden z nich, Stanisław Moszczyński, wpadł cioci w oko. Przede wszystkim - przystojny (to priorytet dla panny młodej), posiadał też majątek ziemski, wprawdzie zadłużony, ale jednak (to miało znaczenie dla rodziny). Tutaj parę słów wyjaśnień: nie chodziło o pieniądze tylko o ziemiański świat wartości. Bankier jako kandydat do ręki córki nie spotykał się z przychylnością rodziny, zapewne przez kodeks postępowania, który kierował bankierami, fabrykantami i generalnie - światem interesów. Tu liczył się zysk. W świecie ziemian liczyła się rodzina, edukacja, ojczyzna, religia, ziemia, dom.

A więc - ciocia Marynia wyszła za mąż za Stanisława Moszczyńskiego i jako jedyna córka Tomasza i Kazimiery otrzymała posag. Młode małżeństwo rozpoczęło szczęśliwe przedwojenne, towarzyskie życie. Jedyne, co mogło spędzać małżonkom sen z powiek t brak upragnionego potomstwa. Niestety, podobno ciocia jako trzynastolatka wykąpała się w sadzawce w nieodpowiednim momencie i ta kąpiel pozbawiła ją szansy na macierzyństwo. Dziś zapewne medycyna potrafiłaby zaradzić problemom cioci i wujka. Siedemdziesiąt lat temu trudno było wygrać z naturą. Dlatego też ciocia Marynia szczególnie upodobała sobie najmłodszą siostrę Lilkę, traktując ją trochę jak swoje własne dziecko. I kiedy Marynia ze Stasiem wyprawiali się na bal, mała Lilka płakała, bo chciała jechać z nimi. I cóż na to starsza siostra? Zabierała dziecko ze sobą. Dziecko podziwiało Marynię w tańcu i w życiu...


16 sierpnia 2018

Dziś nic nie napiszę. Przygotowuję się do wyjazdu, który zamknie w klamrę historię rodzinną mojej babci. Będzie to baśń o ruchomym domu.

A tak, z myśli na marginesie: Piaseczno - miasto pięknych i bogatych oraz szybkich i wściekłych. Słucham właśnie szalonej Puławskiej.

15 sierpnia 2018

I wyrokiem losu dnia 15 sierpnia 2018, dzięki nadprzyrodzonym wpływom Matki Boskiej i genialnym osiągnięciom polskiego wywiadu, udało się przegnać liczebniejszą Armię Czerwoną. Moi pradziadkowie mogli spokojnie zająć się ziemią i dziećmi.  A dzieci rosły: najstarszy syn Edmund w 1920 roku miał już 10 lat! Podobno planowano w rodzinie, aby został księdzem. Mi obiło się o uszy - zapewne od babci - że istniała taka tradycja posyłania najstarszego syna na księdza. Mógł wtedy czuwać nad rodzinnym dobrem (duchowym i materialnym, przyczyniając się do kojarzenia małżeństw). Jednak jak przyszło co do czego, czyli kiedy wujek zdał maturę, nie wybrał od razu seminarium, tylko szkołę wojskową. Dopiero potem wujek podążył za swoim powołaniem. Podobno prababcia płakała, jak się dowiedziała. Najwyraźniej zdanie zmieniła i była gotowa poświęcić nakazy tradycji. Prababcię łączyła z najstarszym synem szczególna więź i nie sądzę, aby wujek ksiądz chciał dzielić życie z inną kobietą. Miłość do matki, przelana w miłość do kościoła i NMP, w zupełności wystarczyła. Prababcia musiała być wyjątkową kobietą, skoro budziła tak wiele uczuć. Zgaduję, że miała coś królewskiego w sobie, coś niezwykle kobiecego połączonego z mądrością, co wzbudzało w otoczeniu uwielbienie i oddanie. Domyślam się tego, aczkolwiek moja własna babcia przedstawiała swoją matkę jako osobę zdystansowaną. Teatralna natura mojej babci wierciła się w klatce dobrego wychowania panny z dobrego ziemiańskiego domu. Za to - jak babcia mawiała - "bardzo kochała swojego tatusia".

Wróćmy jednak do wujka Edmunda...

14 sierpnia 2018

Jutro cała Polska będzie świętować 98 rocznicę cudu nad Wisłą. Z tej okazji wojsko pokaże militaria, artyści - dzieła okolicznościowe, a w Kościele odprawią modły. Dzień wolny od pracy i handlu posłuży odpoczynkowi i wspólnej rodzinnej zabawie. Ciekawe, jakie przemyślenia przyjdą mi do głowy. Najbliżej mi do świętowania cudu przyrody i błogosławienia ziół.

Dawno temu - ponad 100 lat temu - moi pradziadkowie świętowali Matki Boskiej Zielnej. Ten świąteczny czas wyganiał ich zapewne do Kościoła, a potem w odwiedziny (chyba że goście przyjechali do pradziadków do Wyszyn). Wizytowaniu przeszkodzić mogła jedynie nieodpowiednia pogoda. Na stole pachniało świąteczne menu, aby ucztującym niczego nie zabrakło. Przywdziewano odświętne stroje, rodzina spędzała czas razem, w przeciwieństwie do zapracowanej codzienności, pełnej krzątaniny. 

Przyszedł jednak rok 1920 i wraz z nim Armia Czerwona, która miała doprowadzić do światowej rewolucji "po trupie białej Polski". Na szlaku tej rewolucji widniał bardzo biały majątek Tomasza i Kazimiery Roman. Myślę, że pradziadkowie wykazali się ogromnym sprytem i survivalem, że udało im się to przetrwać. Pradziadka ocaliła służba w carskiej armii i to, że mówił bardzo dobrze po rosyjsku. Jak mawiała prababcia, "język wroga trzeba znać". Tomasz przywitał czerwonoarmistów zabrudzonymi rękami, udając robotnika i jakimś cudem Wyszyny przetrwały. Czy pradziadkowie musieli zapłacić jakiś haracz, czy prababcia uciekła z dziećmi na czas tej "wizyty" - nie wiem. Może pradziadek i z nimi zagrał w karty? Dobrze rozegrał tę partię, zresztą miał szansę się przygotować. Nadejście Armii Radzieckiej zapewne nikogo nie zaskoczyło.

Dziś wojsko prezentuje czołgi, kiedyś czołgami musieli być sami ludzie.

13 sierpnia 2018

O domu moich pradziadków można pisać wiele. Piszę więc dalej.

Wracając do zabaw towarzyskich - domyślam się, że problemy z biodrem nie nastrajały prababci do tanecznych zabaw. Za to córki - panny na wydaniu - powinny były brać w nich udział. Zapewne obowiązek ten nie należał do przykrych. Słyszałam taką anegdotę - oto rodzina przy niedzieli wybierała się na zabawę, aż tu nagle ciocia Pola oświadczyła, że nigdzie nie pojedzie, bo nie ma nowego futra. Cóż miał robić pradziadek - kazał zawieźć siebie (i córkę) do Mławy do żydowskiego kuśnierza (bo ten pracował i w niedzielę) i sprawił córce nowe futro. Skoro o futrze mowa - ciekawe, czy Tomasz zabierał córki także na polowanie. Starsi synowie musieli uczestniczyć w takiej eskapadzie, ale dziewczynom się to chyba wtedy nie śniło. Aczkolwiek wierzchem umiały jeździć. Drugi syn pradziadków, Zymek, nie tylko jeździł konno, ale próbował wskakiwać na biegnącego konia, jak robił to pradziadek. Chyba nie do końca mu szło, skoro naśmiewano się z niego, że wskakuje koniowi pod ogon...

Ze względu na okoliczności historyczne - gdy pradziadkowie brali ślub, Polski nie było na mapie - tradycji patriotyczne i religijne strzeżono sumiennie i z determinacją. Ciekawa jestem, czy na spotkaniach szlacheckich dokonywano inicjacji, pasowania szablą młodych obywateli na bojowników w służbie ojczyzny. Na pewno ziemiaństwo widywało się w celach rozwów, ustaleń, wytyczania kierunków, uzgadniania stanowisk wagi państwowej. Chodzenie do kościoła - drugiego filaru polskości - również pozostawało niekwestionowane. Dotyczyło to nie tylko mszy świętej, ale rozmaitych nabożeństw, jak majowe, różaniec i pewnie wiele innych. To wyniosła z domu i zachowała moja babcia. Pamiętam, jak po wsi u babci od domu do domu wędrował obraz Matki Boskiej. W każdym domu odmawiano przy tej okazji różaniec. Precyzyjnie sprawę ujmując - oznaczało to jeden różaniec w domu wyjściowym, przejście z obrazem do następnego domu i następny różaniec w domu docelowym. Te dwa różańce wspominam jako śmiertelnie nudny koszmar, do znoszenia którego nie motywowała nawet moja ogromna miłość do babci.

Ale z majem kojarzy mi się również inna anegdota, a ściśle mówiąc - z obchodami rocznicy Konstytucji 3 Maja. Z tej okazji dzieci prababci przywdziewały odświętne płaszczyki. Jak to robi się jednak w rodzinach wielodzietnych - młodsze dzieci zakładają płaszczyki po starszych dzieciach. Młodsze dzieci wcale tego nie lubią, ale głupotą by było wyrzucać całkiem nowy, chociaż już noszony płaszczyk, bo młodsza latorośl musi mieć nowy. A pradziadkowie należeli do ludzi rozsądnych i gospodarnych. Wiedziała o tym wszystkim moja babcia i zapewne rozumiała, co jak i dlaczego. Jednak bardzo pragnęła dostać nowy płaszczyk na tego jednego 3 maja. Rozpoczęła więc gorliwe modlitwy do Matki Boskiej Częstochowskiej. I wydarzył się cud - prababcia zarządziła, że tym razem dla Heni sprawi się nowy płaszczyk. Babcia wspominała to zawsze jako koronny dowód na wielką moc MBC (Matki Boskiej Częstochowskiej) i uzasadnienie jej (babci) głębokiej wiary.

Wiara oczywiście grała bardzo ważną rolę w domu pradziadków, ale równie wielką wagę przywiązywano do wykształcenia. Dzieci uczono w domu, a potem jeździły do szkoły w Mławie. Prababcia grała na pianinie, dzieci również uczyły się w jakimś stopniu muzyki i z tego co obserwowałam u mojej babci, jej młodszej siostry Alicji (cioci Lili) oraz z tego co słyszałam o cioci Ninie (czyli Janinie) - Romanowie-juniorzy mieli słuch muzyczny. Zapewne talenty artystyczne towarzyszyły nie tylko tym siostrom - także córka cioci Poli Elżbieta wybrała zawód artysty plastyka i odnosi sukcesy w dziedzinie tkanin. Córka mojej babci, Grażyna czyli moja mama również ukończyła wyższą szkołę artystyczną: akademię muzyczną. Najwyraźniej edukacja artystyczna i profesjonalizm przyszły w następnym pokoleniu: dom ziemiański na wsi i wartości tam panujące nie sprzyjały artystycznym wyborom. Pradziadkowie cenili zawody bardziej praktyczne. Decyzję też podjęła druga wojna światowa. Wreszcie - przedwojenne realia dworku w Wyszynach rozwiały się gdy nastał socjalizm. 

10 sierpnia 2018
Znowu skasował się wpis, nad którym pracowałam cały wieczór. Od nowa muszę wklepać materiał, ponieważ opcje kopiuj/wklej są zabronione. Cienie i blaski publikowania bloga...
Przyszedł czas na to, aby zajrzeć do domu rodzinnego pradziadków: co tam się działo, jaka panowała atmosfera, co było ważne, a co mniej. Odtworzę wspomnienia mojej babci i jej rodzeństwa. Żałuję, że nie mogę po prostu ich odwiedzić, zobaczyć wszystkich razem, jak piją popołudniową kawę (a może herbatę?). Ich meble, obrusy, zastawy, piece, tematy rozmów prowadzonych przez domowników i ich gości, którzy ponoć przyjeżdżali bardzo często. W tle bawiące się dzieciaki, wśród nich moja babcia...
Moi pradziadkowie byli ludźmi, którzy czuli więź ze swoją ziemią. Odpowiedzialnie zarządzali majątkiem i dbali o ludność mieszkającą w jego obrębie. Prababcia zapewne nie wyjeżdżała z majątku, pilnując dzieci i dobytku. Świat znała z opowiadań i lektury. Jeździła zapewne w gości na bale (kiedy była młodsza), odwiedzała okoliczne majątki, wybierała się w rozmaitych sprawach do Mławy, a czasem może z mężem do Warszawy? Nie słyszałam, aby prababcię diabeł kusił albo dręczył duch niespokojny. Dużo bardziej światowe życie prowadził pradziadek, bo spędzając czas na służbie wojskowej przemierzył ogromne odległości. Jako osoba towarzyska i z poczuciem humoru uwielbiał zabawy, które odwiedzał z żoną, a potem z córkami. Gorzej z polowaniami, nie wspominając o świniobiciu. Pradziadek nie lubił zabijania zwierząt. Jakiekolwiek krwawe historie z wojny, w której brał udział, zostaną na zawsze tajemnicą.
W domu pradziadków panowała radosna i pogodna atmosfera, ale z klasą i zapewne z towarzyskim konwenansem. Prababcia - prawdziwa dama - dbała o zachowanie norm, języka, ale nie chodziło tu o powierzchowne dobre maniery. Odpowiednie wychowanie wyrastało z poczucia godności, wartości, kręgosłupa moralnego. Myślę o prababci z podziwem, chociaż z pewnością nie podzielam jej poglądów w każdym aspekcie, a na pewno nie religijnych. Prababcia dbała, aby jej dzieci wyrosły na szanowanych ludzi. strofowała je za sowizdrzalskie i zwariowane zachowanie (najwięcej po uszach dostało się więc mojej temperamentnej babci). Kazimiera Roman - prawdziwa dama.

8 sierpnia 2018

Odbiegam nieco od chronologii. A zatem - nastał rok 1918, moim pradziadkom urodził się czwarty syn, Zygmunt. Trzy lata później przyszła na świat Jadwiga, najładniejsza ze wszystkich sióstr (i braci, jak mniemam). Podobno przy porodzie Jadzi nastąpiły jakieś komplikacje, prababcia miała poważne problemy ze zdrowiem i co chwilę wołano lekarza. W tym samym czasie szwagier Jan dostał udaru i również wymagał opieki medycznej. Był to zatem ciężki czas, kiedy jeden lekarz przyjeżdżał, drugi odjeżdżał i tylko wymieniali się w bramie. Potem księża tylko przyjeżdżali na zmianę. Musiało być naprawdę źle. Prababcia jednak wyzdrowiała, o czym świadczy najlepiej fakt, że urodziła kolejne pięcioro dzieci. Ale wiadomo też, że miała problemy z biodrem i z trudem pokonywała schody, dlatego do kościoła w Wyszynach wchodziła od zakrystii (do wejścia głównego prowadzą strome schody). Czy problemy z biodrem pojawiły się po porodzie cioci Jadzi - tego nie wiem. 

Zastanawiam się też nad relacją prababci Kazi i jej szwagra Jana. Zwracali się do siebie "panie bracie" i "pani siostro", domyślam się też, że żywili do siebie wielki szacunek. Jan podobno narzekał na swojego brata Tomasza, że ten nie zajmie się rodziną, nie zajmie się chorą Kazią. Być może skomentował tak życie na służbie daleko od domu mojego pradziadka. Zdarzało się też Janowi wyrażać swoje oburzenie na intensywnie wymalowane kobiety, które odwiedzały Wyszyny - ściśle mówiąc chodzi o jedną z nich, która została żoną jego brata Waleriana. Małżonków dzieliła spora różnica wieku i szczerze mówiąc - związek został ukartowany przez matkę dziewczyny, która szukała dla córki dobrej partii. On zatem miał majątek i herb, ona - młodość i urodę. Dla Jana związek ten jawił się jako coś niesmacznego - on sam już najlepiej wie, czemu. Podobno wychodził na czas wizyty tej pani we dworze. Wracał dopiero po jej wyjeździe i kwitował poprawianie urody takim stwierdzeniem: "Kazia się nie maluje i taka ładna". Wzruszające wyznanie u starego kawalera (tak wuja Jana wówczas określano)! Myślę, czy wujek Jan nie kochał się skrycie w prababci. Spytałam o to ciocię Lilę (Alicję Romanównę), ale ciocia stanowczo dementuje takie podejrzenia. Historia prawdziwa zabrana została do grobu - jednego grobu na cmentarzu w Wyszynach, gdzie w jednym grobowcu rodzinnym spoczywają Jan, Tomasz i Kazimiera.

Jan Roman zmarł w 1925 roku, przeżywszy 54 lata, na skutek udaru, z którego się nie wydźwignął. Nigdy zresztą nie odzyskał mowy więc ostatnie lata życia spędził w milczeniu.

Tymczasem miłość pradziadków kwitła, skoro w 1924 roku urodziło się szóste dziecko - temperamentna Henia, żywioł, moja wspaniała babcia. Z opowieści babci wiem, że po jej narodzinach pojawiła się następna córeczka, Janina, która wkrótce zmarła. Kolejne dziecko, również Janina przyszła na świat w roku 1926. Wszyscy nazywali ją ciocia Nina. Później jeszcze urodził się wujek Mirek (w witrynie rodzinnej widnieje jako Stanisław - pierwsze słyszę, by miał tak na imię) w 1930 roku i wreszcie, w roku 1934 przyszła na świat najmłodsza córka Alicja vel ciocia Lila. W zasadzie to całe życie mówiono na nią "ciocia Lila" toteż bardzo zdziwiłam się, gdy już jako nastolatka zobaczyłam dowód osobisty cioci z wpisanym oficjalnie imieniem. 

Różnica wieku między rodzeństwem była więc ogromna. Najstarszy brat miał lat 24, gdy urodziła się najmłodsza siostra. Prababcia urodziła najmłodsze dziecko w wieku 47 lat! Powodowało to zawstydzenie w domu (nie mam pojęcia, czemu) i w pierwszej chwili ukrywano fakt pojawienia się najmłodszej córki. Skoro było to możliwe, prababcia musiała wyglądać niezwykle dyskretnie w ciąży. Nikt się nie domyślił. Ciocia Lila przyszła na świat zimą i wkrótce dom odwiedził ksiądz po kolędzie. Aby uniknąć niewygodnych pytań, schowano noworodka w odległym pokoju, a że nie był ogrzewany, ciocia Pola nakryła dziecko puchową poduszką. Maleństwo zgrzało się i omal nie udusiło, czy to na skutek pierza czy może pruderii. Dość, że wstyd się rozwiał i chrzest odbył się rodzinnie, jak Pan Bóg przykazał. Mamy nawet piękne zdjęcie z tego wydarzenia. Pradziadek spieszył się na pociąg ze zbożem do Warszawy więc pozował do zdjęcia w płaszczu.

Znałam wszystkich z rodzeństwa mojej babci Heni, chociaż najmniej pamiętam wujka Zymka i bardzo żałuję. Mamy nawet wspólne zdjęcie wokół grobu w Wyszynach, na którym widnieje cała rodzina. Jako dziecko nie rozumiałam doniosłości tamtej chwili. Dziś takie zdjęcie jest dla mnie bezcenne, podobnie jak fotografia mojej córki Lilki, która jako ośmiolatka gra na skrzypcach swojej umierającej prababci Heni.

7 sierpnia 2018

Wczorajszy wpis był znacznie bardziej obszerny, jednak na skutek zerwanego połączenia internetowego większa część zapisków przepadła. Przystępuję więc do kontynuacji wczorajszego wątku. Robię to zdenerwowana kłopotami mojej córki Lilki z jej powrotem z wakacji. Dojechała do Nicei na własną rękę, nie skorzystawszy z wykupionego przelotu w tamtą stronę. Ku naszemu zdziwieniu, zaowocowało to anulowaniem jej lotu powrotnego. Trzeba było dziś szybko zorganizować lot zastępczy. Tak więc wspomnienia wspomnieniami, a życie rodzinne cały czas trwa tu i teraz. Za 100, może 80 lat ktoś z naszej rodziny w przyszłości będzie czytał o perypetiach transportowych mojej Lilki i wzruszy się podróżami samolotem, bo w przyszłości powszechna stanie się teleportacja. Tak samo ja dziś wzruszam się podróżami prababci Kazimiery linijką (takim specjalnym pojazdem ciągnionym przez konia) - przemierzała wraz ze swoim ojcem pola i decydowali, co gdzie będzie rosło. To musiało dziać się ponad 100 lat temu, jeszcze w nieszczęsnym kraju nadwiślańskim... Wracając do Wyszyn...

Pradziadkowie mieszkali w Wyszynach do powojennej reformy rolnej, która państwowym dekretem pozbawiła ich majątku. Jednak jeszcze po wielu latach wspominano ich w tamtych stronach: "cóż to byli za ludzie", "dziedzic całą wieś wyżywił". Faktycznie, pradziadkowie gospodarowali z głową na karku, pomagali komu było trzeba, rachunki skrzętnie prowadzili (pradziadek podobno pięknie pisał), dzieci kształcili, dom zadbany, chociaż bez zbytku, nowe czworaki mieszkańcom pobudowane. Jednak hierarchia istniała i według tradycji szlacheckiej prababcia pilnowała dystansu między stanami. Tak więc, gdy pradziadek poszedł raz do czworaków w karty grać, to żona posłała po niego i już więcej takiej wyprawy Tomasz Roman nie urządził. Najwyraźniej pradziadek w carskiej armii zapomniał o zasadach, prababcia jednak strzegła wartości. Nie zwracano się do niej inaczej, jak "pani dziedziczko", czy to w Wyszynach, czy to w Mławie. Prababcia dbała o maniery, była damą, w kapeluszu. Ja też mam kapelusz - dostałam na 40ste urodziny od moich wspaniałych przyjaciół i zamierzam go nosić, chociaż moja mama uważa to za dziwactwo. 

Kazimiera Roman miała jednak serce do ludzi. Przyjęła raz na służbę niemowę. Dziewczyna ta spodziewała się dziecka więc zajęcie we dworze zapewniało jej dach nad głową i opiekę. Kiedy przyszedł czas rozwiązania, młoda niemowa zwróciła się do prababci "pani dziedziczko, dziękuję za wszystko". Co pomyślała wtedy prababcia, któż to wie? Że została oszukana? O cudzie nie ma co mówić, raczej o naiwności, miękkim sercu.

Miękkie serce znało jednak umiar i umiało zarządzać, stawiając granice. Odczuła to moja własna babcia Henia, która wykradała chleby z domu i zanosiła do czworaków. Chlebów piekło się dużo, więc kto się tam doliczy? Babcia barterowo zamieniała chleb biały na ciemne pieczywo z czworaków. Interesu nie ubijała - za bochen chleba otrzymywała kromkę. I przyszedł taki dzień, że prababcia zauważyła znikające chleby, zaczęła liczyć bochenki i Henia musiała przyznać się do przestępstwa. Babcia przysięgła wtedy, że już nigdy tak nie zrobi i że pójdzie do spowiedzi. Oczywiście Henia dotrzymała słowa, ale ksiądz w konfesjonale wcale jej nie potępił. Przeciwnie - pochwalił ją za wspieranie biednych niczym młodego Robin Hooda w spódnicy. 

Młodsza siostra babci, Alicja czyli ciocia Lila też wykradała chleb, ale najwyraźniej zręczniej, bo cioci Lili nikt nie przyłapał. Ach ten chleb - pannom ze dworu smakowało ciemne pieczywo chłopskie.

6 sierpnia 2018

Nie znam szczegółów przenosin do miejscowości Wyszyny Stare. Podobno była to inwestycja poczyniona wspólnie z siostrą prababci Kazimiery, ciocią Czaplicką. Na pewno też mieszkał tam również brat pradziadka, Jan. Zatem rodzina musiała złożyć się na te Wyszyny. We wspomnieniach cioci Lili dom był biały, kryty blachą. Posiadał też oficynę, ogród, sad. Do dziś nie odkryłam, jak ten dom wyglądał: posiadam dwie fotografie, które mogły odzwierciedlać rodzinny dom pradziadków. Jeszcze poszukam: ktoś ma plany tego dworku, ktoś pokaźną kolekcję zdjęć. Niestety, mimo że żyją jeszcze dwie osoby, które w tym domu mieszkały: ciocia Lila i córka cioci Poli, Elżbieta, żadna z nich nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, która fotografia przedstawia właściwy dom. Podobno dworku w Wyszynach już nie ma - został rozebrany. Ostatnio jednak dowiedziałam się od okolicznego badacza historii, że w dawnym dworku mieści się teraz szkoła. Trudno dać temu wiarę, że nikt z rodziny aż do dziś nie miał o tym pojęcia. Ale dom to przede wszystkim ludzie.


5 sierpnia 2018

więc czas pisać dalej...

Młody Tomasz dorastał w towarzystwie sióstr i braci, część rodzeństwa zmarła w wieku dziecięcym. Nie o wszystkich w ogóle słyszałam. Z witryny internetowej dowiedziałam się o najstarszej siostrze Mariannie, potem narodził się Ksawery. On uczył małego Tomka w domu do swojej przedwczesnej śmierci na gruźlicę (żył zaledwie 21 lat). Jako trzeci z kolei pojawił się Jan Roman, ten z braci, który leży w grobie razem z pradziadkami. Następnie przyszła kolej na Michalinkę, Franciszka (o których nic mi nie wiadomo) i Waleriana - to ten, który w carskiego eleganckiego urzędnika rzucił kałamarzem. Narodzili się też Marian i Florian, których nigdy nikt mi nie wspomniał, potem przyszedł na świat mój pradziadek i wreszcie Cyryl - ten, który z powodu miłości wyemigrował do Stanów Zjednoczonych (z pomocą dobrej wróżki - swojej matki). 

Tomasz, jak to było wtedy w zwyczaju, odebrał wykształcenie we własnym domu, najpierw dzięki najstarszemu bratu, a potem od nauczyciela. Myślę, że skoro pradziadek miał przesądzoną rosyjską karierę żołnierską, musiał na którymś etapie wczesnej młodości trafić do jakiejś szkoły wojskowej. Walczył w wojnie rosyjsko-japońskiej w 1904-5 roku i wiele świata zwiedził za naszą wschodnią granicą. Kilka koni zajeździł, jeden wiózł pradziadka, chociaż flaki pod nim pełzały. Pradziadek wskakiwał na konia w biegu i był świetnym zwiadowcą, co rosyjska armia chętnie wykorzystywała. Kiedyś podczas patrolu schwytał Japończyka, który ranił potem go nożem. Towarzysz pradziadka zbił wtedy tego Japończyka. A ja się zastanawiam, jak ci Słowianie w ogóle rozmawiali z tymi japońskimi jeńcami? Po jakiemu? Na migi? Wracając do obrażeń pradziadka z rąk Japończyka - na szczęście rana okazała się draśnięciem. Pradziadek miał w sobie survival, dar, moc przetrwania. Jeden z towarzyszy broni zostawiał mu wieści do rodziny, bo wiedział, czuł to, że Tomasz przetrwa. Był też na pewno znawcą koni, wiedział też, kiedy koń się topi i trzeba zrzucić z siebie wszystko, co nie daje zwierzęciu płynąć. Wiedza ta uratowała mu życie. Pradziadek nie lubił opowieści o wojnie, o zabijaniu, sam by zwierzęcia nie skrzywdził. Wspominał na przykład, jak z białą bronią szli na wroga - nic nie pamiętał z tego przemarszu - spostrzegł potem, że bagnet miał zakrwawiony. Pradziadek uczył pacierza rosyjskich żołnierzy, świetnie mówił po rosyjsku. Co on przeżył podczas tej służby, to tylko on wie. Niestety, mimo sprytu i odwagi Tomasza Romana, Rosjanie przegrali tę wojnę z Japończykami, ale to była "nie nasza wojna". Podobna ta kompromitująca klęska Imperium Rosyjskiego nasiliła niezadowolenie społeczne i doprowadziła do lutowej rewolucji.

Pradziadek dostawał przepustki co 2-3 lata. Mógł wtedy wrócić w rodzinne strony do powiatu mławskiego. Pewnego pięknego dnia Tomasz Roman pojechał w odwiedziny do domu rodzinnego Kazimiery Roman... w wiadomym celu. O rękę najstarszej córki Józefa starał się nie jeden kandydat, ale prababci przypadł do gustu Tomasz i z innymi nie chciała rozmawiać. Pradziadek musiał robić niezwykłe wrażenie opowiadając o swoich podróżach, przygodach, koniach zajeżdżonych na  śmierć. W odwecie zazdrośni absztyfikanci odkręcali Tomaszowi koła od powozu więc pradziadek przed odjazdem musiał sprawdzać, czy mu się powóz nie rozpadnie.

Zapewne rodzina wiedziała o tym, że Tomasz skazany został na służbę wojskową carowi i że wiążąc się z Kazią będzie ją zostawiał samą, o innych dramatycznych możliwościach nie wspominając. Ale na ślub przystali. Teściowie młodych małżonków lubili się i szanowali, zwracali się do siebie "panie Walenty", "panie Józefie". Starszy brat Tomasza, który nigdy nie założył własnej rodziny, opiekował się rodziną młodszego brata i prababcia Kazimiera nigdy nie została sama. Zwracała się też do Jana "panie bracie" - zupełnie jak w Strasznym Dworze. Nie wiadomo, jak długo obaj teściowie żyli i tę zażyłą, serdeczną relację utrzymywali. Dość, że dnia pewnego patrzyli na niebo i ujrzeli sterowiec. Jeden do drugiego powiedział wtedy: panie Józefie, panie Walenty, popatrz w górę, jak to cygaro płynie po niebie... Prababcia skwitowała to wtedy: "nie wiedzą, co to jest zeppelin". Prababcia wiedziała.

Kiedy odbył się ślub Kazimiery i Tomasza, nie wiem. Ale w 1910 roku, jeszcze w Chmielewku, w parafii Wieczfnia Kościelna urodził się ich najstarszy syn Edmund. Kazimiera miała wówczas 23 lata, Tomasz lat 30. Młody tata nie nacieszył się pierworodnym synem - musiał wracać na służbę. Przyjechał ponownie na kolejną przepustkę, czego owocem było drugie dziecko, córka Maria, urodzona w roku 1912. Kolejny wyjazd do wojska i powrót i kolejna córka Pola zjawia się na świecie w roku 1915. Przychodzi I Wojna Światowa więc domyślam się, że pradziadek opuszcza rodzinę po raz ostatni, tym razem na front. Musiało to źle wyglądać, bo wszyscy już położyli krzyżyk na pradziadku i cgcieli prababcię swatać z kolejnym mężem. Prababcia jednak się nie zgadzała. Intuicja jej nie zawiodła. Rewolucja 1917 ostatecznie zdejmuje obowiązki służbowe z Tomasza, bo w 1918 roku rodzi się czwarty syn pradziadków, ukochany brat mojej babci, Zygmunt.  Tymczasem najstarszy syn rośnie, przyzwyczaja się do tego, że nie ma ojca w domu. Kiedyś młodzi rodzice wybierali się powozem sami, zostawiwszy swego pierworodnego w jego łóżeczku. Mały Edek wstał, w piżamie przez pola się przeprawiać, aby dogonić powóz (który zabierał gdzieś jego ukochaną mamę). Państwo zatrzymali się, Tomasz zarządził powrót syna do domu. A Edzio zwrócił się do Kazimiery "Mamusia będzie tego Ruska słuchała?" Ta odzywka synowska zdradza, jaka panowała atmosfera polityczna w domu pradziadków. Prababcia zawsze nosiła trójkolorową kokardę na znak Królestwa Kongresowego. To była rodzina z zasadami, z poglądami i charakterem. Do dziś u mnie w domu powtarza się określenie "honor Romanów". To zobowiązuje, aczkolwiek gdyby poprosić poszczególnych potomków rodu, a cóż to znaczy, nie byłoby tak prosto wyjaśnić. Podobno prababcia mawiała "język wroga trzeba znać", to już nie honor tylko spryt. Jakże sprawdziła się ta maksyma, gdy do progu Tomasza i Kazimiery zapukała Armia Czerwona! Nieszczęsna rosyjska służba wojskowa ocaliła pradziadkom życie.

Mnie osobiście wzrusza najbardziej miłość syna do matki, jak pobiegł gonić ten powóz... Miłość połączona z zazdrością. Poczuł się mężem matki, gdy ojca nie było. Nie dziwi mnie decyzja o wstąpieniu do seminarium wujka Edmunda.

Czas mijał i przyszedł moment, kiedy pradziadkowie opuścili Chmielewko i przenieśli się do Wyszyn. Być może miało to związek z przemianami wywołanymi I Wojną Światową. 


3 sierpnia 2018

Teraz jeszcze parę słów o rodzinie ze strony prababci Kazimiery. Była najstarszą córką Józefa i Walerii i według internetowego źródła posiadała brata i siostrę, a ja słyszałam o jeszcze jednej ukochanej siostrze, która umarła w wieku 18 lat. Nic mi nie wiadomo na temat brata prababci, Makarego. Jedyna osoba powracająca w opowiadaniach to była ciocia Czaplicka z Mławy o imieniu Aleksandra, jak się teraz dowiedziałam.

Józef Płoski, ojciec prababci, bardzo cenił swoją najstarszą córkę i zawsze radził się jej w sprawach gospodarstwa. Zabierał ją linijką w pole i pytał, gdzie co zasiać, "bo Kazia najlepiej wie". Prababcia z czułością wspominała swego ojca, nazywając go "mój ojczulek". Prapradziadek nosił się elegancko, w pelerynie i dbał też o elegancję swojej małżonki, która zabiegała o to nieco mniej. Kiedyś polecił sprawić żonie eleganckie, sznurowane buty, które ona po dwóch tygodniach kazała oddać "bo za małe". Kiedy Józef Płoski zmarł, Waleria - być może na skutek wojen światowych - znalazła się w tak niewdzięcznych warunkach mieszkalnych, że prababcia Kazimiera zabrała matkę do siebie. 

Rodzina miała poglądy, charakter, wartości. Gdy wnikam w libretto Strasznego Dworu Moniuszki - a muszę wnikać, bo pracuję nad realizacją na 200 urodziny kompozytora - mam wrażenie, że cała ta operowa opowieść to dzieje moich Romanów-Płoskich. Bóg-honor-ojczyzna, oblewanie atramentem wystrojonego carskiego urzędnika, powstańcze zmagania, ale też gospodarność. Szacunek do ziemi, do ludzi, do rodziny, bieganie na majowe, na różańce i inne nabożeństwa. Wzrusza mnie też ta miłość córek do ojców: "mój ojczulek". Przypomina mi się moja babcia Henia, która ze łzami wspominała "ja bardzo kochałam tatusia". Pod takim zdaniem sama dziś bym się podpisała względem mojego własnego ojca.

2 sierpnia 2018

Pochylam się nad dziejami rodziny mojej babci, Henryki Romanówny Kiełczewskiej. Babcia włożyła najwięcej serca, aby przekazać nam informacje o swojej rodzinie. Umiała przy tym barwnie opowiadać i nie kryła się z tym, że nas - trzy dziewczynki swojej średniej córki - upodobała sobie szczególnie. Stąd początek tej opowieści wyprowadzany z dziejów rodu Romanów, herbu Ślepowron, pochodzącego z północnego Mazowsza, a u źródeł - jak głosi legenda - z samego Rzymu. Wszystkie drogi najwyraźniej do Rzymu prowadzą. Rodzina Romanów rozrosła się tak dalece, że dalekich kuzynów znaleźć możemy dziś na obydwu półkulach. Jeden z nich, pochodzący z niedalekiej Gdyni Mariusz A. Roman zadał sobie sporo trudu, aby zbudować nasze rodowe drzewo genealogiczne. Nie tylko geny budują rodzinę, dla mnie to przede wszystkim pamięć. Pochylam się więc nie nad dokumentami i datami, ale przede wszystkim nad tym, co zostało w głowach, wryło się i zostało w sercu. Pamięć się zaciera, myli, przeinacza, ale przecież duch rodziny zostaje. Jest w nas. Dla mnie duch rodziny ma swój początek w Wyszynach, wsi niedaleko Mławy, gdzie żyli i gospodarowali moi pradziadkowie: Kazimiera i Tomasz. Ale przecież nie byli to pierwsi ludzie na tej planecie.

Od Adama i Ewy też nie zacznę. Rodzinna pamięć sięga do mojego prapradziadka, który jako osiemnastolatek walczył w Powstaniu Styczniowym. Miał 18 lat w roku 1863 więc - cofając się na osi czasu - skończył cztery lata, gdy umierał Chopin. Nie umiem liczyć inaczej. Lata narodzin i śmierci odruchowo przyrównuję do dat wyuczonych w szkole muzycznej, to samo tyczy się długości życia: tyle co Mozart, tyle co Chopin (i Gershwin), tyle co Bach. Nawet pochylając się nad historią rodziny nie potrafię zapomnieć o tych datach. To z pewnością osobliwość mojej najbliższej rodziny w ostatnich dwóch (trzech licząc dziadka Babińskiego) pokoleniach.

Legenda rodzinna mówi jedno, a internetowa witryna drugie. Według witryny prapradziadek Walenty Roman urodził się w 1843 roku, a zatem walczył w Powstaniu jako dwudziestolatek i pożegnał Chopina w wieku sześciu lat. Legendy rodzinne, jakie znam z opowiadań cioci Lili (Alicji Romanówny), sięgają jeszcze dalej wstecz, opowiadając o prababci, (dla mnie praprapra-babci) która wyszła za mąż z wieku lat 16. Matka podjęła taką decyzję o losie córki, szukając sposobu na zapewnienie opieki córce - miało to związek z represjami powstańczymi. Patrzę na internetowe źródło genealogiczne, porównuję z opowieściami cioci Lili i faktycznie widzę rodziców praprababci Pauliny Roman - Mikołaj urodzony w 1794 roku poślubił Mariannę urodzoną w 1816. Marianna skończyła lat 16 w 1832 roku i było to tuż po Powstaniu Listopadowym. Represje po Powstaniu dotyczyły między innymi uszczuplania rodzinnych majątków - moja rodzina utraciła na przykład wieś o nazwie "Szpaki". Ale wracając do spraw osobistych - czy ślub dał 16-letniej Mariannie szczęście - nie wiadomo, tęskniła za matką i uciekała na piechotę do swojego domu rodzinnego. Gdyby wybrała się z mężem, jechałaby powozem, ale sama - biegła kilka kilometrów przez las. Czemu uciekała z domu - tego nikt nie wie i dlaczego mąż jej nie odwoził, albo nie kazał odwieźć - również pozostanie zagadką. Dość, że rodzice odprowadzali swoje dziecko powozem z powrotem do męża.

Być może praprababcia Paulina Roman widziała swoją matkę, uciekającą na piechotę do rodziców, może słyszała o tych ucieczkach swojej rodzicielki, może wyciągnęła wnioski na temat tego, jak ważna w życiu jest miłość. A może tworzę właśnie legendę. Dość, że Paulina, mama pradziadka Tomasza (w którą wdała się ponoć moja własna babcia Henryka) potajemnie przed rodziną opłaciła swojemu synowi Cyrylowi (podobno bardzo przystojnemu młodzieńcowi) podróż do Stanów Zjednoczonych. Cyryl musiał wyjechać z powodu miłości do dziewczyny niższego stanu. Rodzina Cyryla nigdy nie zezwoliłaby na ślub z osobą ze wsi. Cyryl zniknął więc za oceanem, a za jakiś czas zniknęła również jego ukochana. Romanowie oficjalnie obrazili się i nie odpisywali na listy syna. Ale nieoficjalnie opowieść o Cyrylu przetrwała aż do dziś, więc obraza funkcjonowała tylko formalnie. Jak dziś przypomnę sobie temperament i fantazję babci Heni, historia Cyryla wcale mnie nie dziwi.


30 lipca 2018

No i minęło 3 miesiące bez żadnego wpisu. Nie dałam rady: koniec roku, szykowanie premiery Kuchni Rossiniego w Szczecinie (a w zasadzie to w Świnoujściu i w Kołobrzegu) i zleciało. Poprawiam się.

Materiały wydrukowane, dziś zasiadam - w warmińsko-mazurskich okolicznościach - do pierwszej selekcji, a jutro spędzam niezapomniane chwile w muzeum w Mławie, aby się zainspirować. Odwiedzę też Wyszyny. Do końca sierpnia muszę skończyć. Ciekawe, czy mój optymizm okaże się uzasadniony...


24 kwietnia 2018

Otóż i nadeszło "niebawem". Godzina 2:30 nad ranem: czas zacząć od podziękowań i tłumaczeń. Przede wszystkim - ku mojemu zdziwieniu - nie mogę na spokojnie pracować w edytorze tekstu i wkleić rezultatów na tę stronę. Muszę pisać tu. Oznacza to możliwość pracy tylko w trybie online oraz pewien dyskomfort. Nie wiem, czy wszystkie informacje powinny ujrzeć światło publicznych monitorów. Może więc tu zamieszczać będę wątki ogólne, a szczegóły zachowam na później, dla innych form wyrazu i tylko niektórych par oczu.

W każdym razie - książka zawiera wspomnienia moich dziadków, zwłaszcza babci, jej młodszej siostry (z którą nagrywałam wielogodzinne rozmowy) i pozostałych członków rodziny. Po co zbierałam te opowieści? Na pewno właśnie dla tych wszystkich opowiadających, aby ich słowa nie przepadły w niepamięci. Na pewno wspomnienia te będą cenne dla mojej córki, dla moich siostrzeńców i ich dzieci. Spojrzą kilka pokoleń wstecz i będę wiedzieli, skąd pochodzą. 

Wszystkim, którzy podzielili się ze mną historiami i poświęcili czas tej sprawie rodzinnej, serdecznie dziękuję. Nie wszystkie historie są wzniosłe, ani nawet zabawne. Te gorsze wątki staram się opisać w przyjaznej wersji, z sercem i zrozumieniem. Co było, to było. Każdy starał się żyć najlepiej, jak umiał.

Dołożę wszelkich starań, aby te notatki nie były nudne. Złapałam się za głowę, czytając spis dialogów - tego nie da się znieść. Zdecydowałam się więc mianować samą siebie narratorem opowieści. Wszystko filtruję przez swoją głowę.

12 marca 2018

Niebawem rozpoczynam systematyczne publikacje książki (swojej pierwszej). Niech tylko odbędzie się "KONCERT MAMM", niech zatwierdzi się projekt "ZABAWA W DOM" i oby zaistniał szczęśliwie treatment scenariusza. W tle majaczą INFINITO NERO i zwariowana PUSTYNIA STRUSI. O innych mniej lub bardziej poważnych konkursach nie wspomnę...

24 lutego 2018
Po powrocie z prób wznowieniowych Hrabiny Marizy w Operze na Zamku w Szczecinie:
Zespół odleciał w Kosmos - stop - w lepszą stronę Wszechświata, tak jak to było w planach - stop - do Nieba - stop - mi zapadła w pamięć próba mikrofonowa, podczas której artyści w jednym zdaniu opowiadali skrawki swojego życia - stop - "śpiewak też człowiek" - stop - Świetna scena do eksperymentu operowego, jaki planuję zrobić - stop 
Tylko kiedy wreszcie.

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Nullam porttitor augue a turpis porttitor maximus. Nulla luctus elementum felis, sit amet condimentum lectus rutrum eget.

Linkedin Facebook Youtube
email priv: nbabinska@gmail.com, email warsztaty: mamm@nataliababinska.pl
copyright: Natalia Babińska & Friends